sobota, 20 stycznia 2018

1500 km wakacji




1500 km wakacji


Środa, 8 sierpnia


        Tegoroczne wakacje nie zapowiadały się zbyt atrakcyjnie. Jedyną rzeczą godną uwagi było zaproszenie teściowej córki do odwiedzin. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że mieszka ona ok. 500 km od nas, tzn. od Gniezna, a konkretnie w Goniądzu w woj. podlaskim.
      Tak więc uzgodniliśmy z córką, zięciem i ich psem wyjazd w drugiej połowie lipca. Problem był z ustaleniem godziny. Ja lubię wstawać wcześnie i w dodatku mając do przejechania tyle kilometrów w nieznanym rejonie, chętnie wyjechałbym raniutko, no uwzględniając życzenia i sugestie żony skłonny byłem zejść do godziny 8-9. Nasze dzieci jednak nie przepadają za wczesnym wstawaniem i optowały za godziną dużo późniejszą. Krakowskim targiem stanęło na 10-10.30.
      W rezultacie, ku naszemu zdziwieniu o10.15 już byli pod naszym domem, a ponieważ dzwonili, że wjeżdżają do miasta,to i my już w samochodzie czekaliśmy. Jechaliśmy w dwa samochody, oba Seicenta,więc małe autka, w jednym jeszcze pies i w ogóle dużo bagażu, trudno byłoby się pomieścić w jednym. Zaraz też wyruszyliśmy na trasę, w kierunku Strzelna.
      Droga niezbyt szeroka, ale nawierzchnia dobra, brak tylko poboczy. Po drodze, w Kwieciszewie przy przydrożnej karczmie zobaczyliśmy bardzo stary, ale zadbany, pomalowany na zielono ciężarowy samochód, taki mały, śmieszny, wyglądał jak zabawka, aż dziw, że kiedyś takie jeździły. Za Strzelnem skręciliśmy w kierunku Kruszwicy. No i miny nam zrzedły,a właściwie córce i zięciowi, o czym nie omieszkali natychmiast donieść przez telefon, bo ja tę drogę już znałem z wcześniejszych podróży. Otóż to była łatana łacie w dodatku jeszcze łatana, i tak coś z 10 km. Po minięciu kruszwickiego rynku minęliśmy Mysią Wieżę, jezioro Gopło, na którym uczyłem sięw zamierzchłych czasach żeglować i ruszyliśmy w kierunku Włocławka.
      Miejscami droga prosta, jak w pysk strzelił, nieco pagórkowaty teren, ale ruch spory. Tym nie mniej nam się dobrze jechało, córka jednak cały czas narzekała, telefonicznie oczywiście, że droga be i że przez Konin, Koło jedzie się lepiej. Gdzieś po drodze nawet straciliśmy kontakt wzrokowy, ale bodaj że w Brześciu Kujawskim nas dogonili.
      Dalej już bez problemów dotarliśmy do Włocławka i taką jakby obwodnicą, szeroką co prawda, ale mocno łataną, więc niezbyt równą, wyjechaliśmy na Płock. Tu nawierzchnia była dobra, ale poboczy nadal brakowało, za to po lewej stronie cały czas płynęła Wisła. Było to urocze, choć żona co chwilę mnie strofowała, abym patrzył na drogę a nie narzekę, no trudno wszystkiego na raz nie można mieć.     Umówiliśmy się, jako, że to już pora okołoobiadowa była, że na najbliższym miejscu, gdzie da się coś zjeść,zatrzymamy się. Ponieważ teraz samochód dzieci, jako, że drogę już znały, jechał pierwszy, na nich też spadło zadanie znalezienia odpowiedniego „na popas”miejsca. Pierwsza próba okazała się pudłem. Bar, chyba Wisełka, był po prostu zamknięty, w środku tygodnia, w środku dnia. Kolejna próba też okazała się kiepska. Zajechaliśmy bowiem na duży parking, z jeszcze większymi dziurami, w barze co prawda, można było coś wybrać, ale całość sprawiała takie niesympatyczne wrażenie, że postanowiliśmy jechać dalej.
     No w końcu znaleźliśmy atrakcyjnie wyglądającą restaurację, ładnie położoną, w otoczeniu roślinności. Zatrzymaliśmy się więc tym bardziej, że nasze organizmy domagały się już pokarmu. Lokal wyglądał ładnie, ale z psem nie pozwolono nam wejść. Tu muszę dodać, że cocer spaniel,bo taką ma rasę, nasz towarzysz podróży, jest w lokalach bywały i potrafi się zachować, ale kelnerka była nieubłagana, więc pomimo chłodu i deszczu usiedliśmy na tarasie. Złożyliśmy stosowne zamówienie i czekaliśmy, czekaliśmy,czekaliśmy. Wreszcie podano nam dania. Piszę dania, a nie zamówione dania, bo w większości to, co było na talerzu, nie pokrywało się z nazwą. Kucharz widać dość swobodnie interpretuje receptury, ale nic to, smaczne dość było. Nieco odbił nam się obiad, gdy zobaczyliśmy rachunek no, ale trudno. Szkoda tylko, że trwało to wszystko ponad godzinę.
       Pełni animuszu i nowych sił witalnych ruszyliśmy dalej, w kierunku Płocka. Jechało się dobrze, sprawnie i dość szybko. Przez Płock córka (ona prowadziła) przemknęła, jakby się w nim urodziła. Pojechaliśmy w kierunku Ciechanowa. Po drodze, gdzie dokładnie nie pamiętam, trafiliśmy na pierwsze wahadło. Staliśmy około 10 minut, droga była w remoncie na odcinku ok. kilometra, do tego wąska i trzeba było dość uważać.Kilka kilometrów dalej kolejne wahadło i znowu jakieś 10 minut oczekiwania.Podczas jazdy tym odcinkiem zauważyliśmy aż dwóch robotników, którzy leniwie dłubali łopatami w ziemi. Przy takiej organizacji pracy to ten remont będzie trwał latami. Po drodze było chyba jeszcze jakieś wahadło, ale już niepamiętam, było gorąco i tyle. Za to w Ciechanowie cała trasa tranzytowa czyli najgłówniejsza z ulic w remoncie i oczywiście kolejne wahadło. Tym razem udało się nam, czekaliśmy krócej, a sam przejazd dostarczył nam materiału do kolejnych refleksji na temat pracowitości i organizacji pracy na polskich drogach. Po obu stronach remontowanej drogi siedziało kilkunastu robotników i wesoło gawędziło. Można tu zacytować znane powiedzenie: oni się żadnej roboty nie boją, koło łopaty mogą się nawet położyć i osiem godzin spać. No i wreszcie wyjechaliśmy z tego Ciechanowa w kierunku Ostrołęki. Przy wyjeździe po lewej stronie stoi chyba wieża ciśnień, ale w takim kształcie, że przypominała raczej UFO.( Zdjęcie w albumie.)
      Minęliśmy bez problemów Maków Maz.,Różan. Za tą ostatnią miejscowością, na przydrożnym parkingu zatrzymaliśmy się na odpoczynek czyli na kawę. Kawę wypiliśmy na powietrzu
w takiej ładnej altanie, popstrykaliśmy trochę zdjęć, załatwiliśmy swoje potrzeby, pies też i wyruszyliśmy dalej.
     Kiedy mijaliśmy Ostrołękę, do naszych nozdrzy dotarł niesamowity smród. Po głębokiej, organoleptycznej analizie doszliśmy do wniosku, że to produkt uboczny jakiejś wytwórni serów. Na szczęście szybko minęliśmy miasto i pomknęliśmy w kierunku Łomży. Droga dobra, ruch taki sobie,więc kilometrów do celu szybko ubywało.
     Za Łomżą żona zaproponowała że mnie zmieniprzy kierownicy, stwierdziła, że znużyło już ją „ kierowanie ze mną” i że chce trochę sama poprowadzić. Miałem za sobą już jakieś 350 kilometrów, więc chętnie na propozycję przystałem, tym bardziej, że siedzenie na miejscu pasażera ma swoje uroki, można popatrzeć na krajobrazy, na różne inne ciekawe rzeczy, które jako kierowca, człowiek nie zawsze może dostrzec. Jechaliśmy takimi bocznymi drogami w kierunku szosy łączącej Białystok z Ełkiem. Ruch byłmały, ale to dobrze, bo droga dosyć wąska i nawierzchnie też nie najlepsza.
     W słynnym Jedwabnem złapała nas straszna ulewa. Z nieba lały się strumienie wody, zrobiło się tak jakoś buro. Wody było prawie do połowy kół, tyle, że chwilami przód samochodu dosłownie pchał wodę.Wolno, ze strachem przed niewiadomą, bo przecież nie wiedzieliśmy, co będzie dalej posuwaliśmy się do przodu. Na nasze szczęście tuż, za Jedwabnem przestało padać. Już bez kłopotów dojechaliśmy do wspomnianej wcześniej szosy i skierowaliśmy się w stronę Białegostoku. Dobrze, że córka trasę znała, bo nie wiedzielibyśmy, w którą stronę skręcić.
      Siedząc tak sobie na miejscu pasażera,miałem okazję podziwiać mijany świat. A było co podziwiać. Mijane wioski były schludne, czyste, domy murowane, kolorowe, podwórka czyste, trawa przystrzyżona,tylko gdzie nie gdzie pojawiał się, jak ze snu stary drewniany domek. Im dalej,tym domków takich było więcej. Coraz też więcej bocianich gniazd, a w każdym 4,5 boćków.
       No i wreszcie Drogowskaz Goniądz 5km. Cały czas lasem, do czego zresztą już zdążyliśmy przywyknąć, dojechaliśmy około godziny 20 do domu matki naszego zięcia. Gospodyni przyjęła nas z uśmiechem i zaraz też posadziła do stołu, a było do czego, to była prawdziwa rybna uczta, nieco zakrapiana, bo rybka lubi pływać. Po kolacji wpadłem na jak się później okazało niezbyt dobry pomysł, aby przejść się nad rzekę Biebrzę.Nad rzekę było blisko, poszliśmy więc wzdłuż rzeki dalej, tam nas złapał deszcz. Choć do domu nie było daleko, to pomimo parasoli wróciliśmy zupełnie przemoczeni, ale zadowoleni i pełni wrażeń.
       Tak zakończył się dzień pierwszy.
Cdn.



Czwartek, 09 sierpnia 2007


          Poranek okazał się pogodny,więc postanowiliśmy dzień poświęcić na zwiedzanie Goniądza. Innego zresztą wyjścia nie mieliśmy. Już wcześniej zaplanowaliśmy w piątek wycieczkę do Augustowa, a w sobotę wstępnie zarezerwowaliśmy miejsca na wycieczkę do Wilna.Tak więc pozostał czwartek. Po odczekaniu w kolejce do łazienki i porannych ablucjach zjedliśmy śniadanie i w piątkę, bo z psem, wyruszyliśmy.
       Najpierw zobaczyliśmy tzw. Stary Rynek. To niewielki placyk, na którym znajdował się dom kultury.
Dalej doszliśmy do dużego placu, właściwie skweru, ładnie urządzonego,porośniętego starymi drzewami. Miejsce to też nazywało się rynkiem. Jak się później okazało, rynek, na którym odbywał się handel był w zupełnie innym miejscu. Wracając do rynku-skweru, to trzeba powiedzieć, że było tam czysto,były ławeczki, był też obelisk upamiętniający poległych w czasie ostatniej wojny.Na sąsiadujących z owym miejscem uliczkach, był miedzy innymi sklep z pamiątkami. Były więc różne łosie, dzwoneczki itp .nie koniecznie związane akurat z tym miastem drobne przedmioty, ale to przypadłość wielu miast. Była poczta, sklep spożywczy, no i nieużywana już dawna studnia miejska, takaz abudowana z dużym kołem do wyciągania wody.
      Idąc dalej skręciliśmy w prawo doszliśmy do ruin starego młyna. To bardzo urocze miejsce. Na wzniesieniu, w otoczeniu drzew, stał drewniany budynek, prawdopodobnie właśnie ów młyn, niżej były resztki wodnych urządzeń służących do napędzania młyna. Wartko płynął strumień,którego nazwy nikt z miejscowych nie znał. Miejsce wprost bajkowe, zresztą zobaczcie sami – zdjęcie .


     Wracając nieco pod górę dotarliśmy do kościoła, a dalej na tzw. Górkę św, Floriana. To dość wysokie wzniesienie z którego rozpościera się przepiękny widok na całą okolicę. Tyle, że dla człowieka znadmiernie rozwiniętym mięśniem piwnym, wdrapanie się tam było wyczynem nie lada. Na górce można było jednak złapać oddech, obfotografować co się dało i powędrować dalej, tym razem nad rzekę.
     Zeszliśmy obok bardzo ładnej karczmy, w przekonaniu właściciela z pewnością stylowo urządzonej, choć na mój gust wystrój był mocno przesadzony. Pełno tam było różnych ludowych sprzętów,wiejskich gadżetów, a nawet pod sufitem znajdowały się bryczki. Teren był dość pretensjonalnie zagospodarowany, wszędzie różne drewniane rzeźby, które były równocześnie lampami, albo stanowiły wejście i czym tam jeszcze już nie pamiętam. Napisałem, że karczma była ładna, bo jej zewnętrzny wygląd sprawiał bardzo korzystne wrażenie i mi się osobiście podobała.
         Nad rzeką były gniazda bocianów, które ludźmi chyba się zbytnio nie przejmowały. Kiedy zmęczeni usiedliśmy na ławce na samiutkim brzegu rzeki, jeden z boćków po prostu wylądował kilka kroków obok nas i bacznie przeglądając nadbrzeżne szuwary dostojnie kroczył w kierunku niedalekiego mostu. Tu trzeba było zwracać uwagę na naszego psa, ale na całe szczęście ten od razu wlazł do wody i nic nie zauważył.
          Stamtąd już było bliziutko do domu, a że pora była już obiadowa, o czym ponad wszelką wątpliwość dawały znać nasze wewnętrzne organa, udaliśmy się tam co prawda niezbyt rączym krokiem, bo dotychczasowa wędrówka dała się wszystkim, no może nie wszystkim,bo pies po kąpieli wykazywał nadmiar animuszu, we znaki.
           Po obiedzie pod przewodnictwem zięcia wyruszyliśmy na wędrówkę po okolicy Goniądza. Nasze wygodnictwo i względnie spore odległości kazały nam wybrać z dwóch dostępnych,tzn. rower i samochód, oczywiście ten ostatni. Od stania na parkingu czasem by zardzewiał.
Pojechaliśmy tzw. szlakiem bocianim. Nazwa wzięła się stąd, że zwykle było tam wzdłuż drogi bardzo dużo bocianich gniazd. Tuż za miastem, z wieży widokowej oglądaliśmy rozlewisko Biebrzy. Dalej jechaliśmy dość wąskimi drogami mijając po drodze wioski. Wioski były w większości, tak jak już wcześniej pisałem,schludne, ładne i czyste, co bez wątpienia dobrze świadczy o mieszkających tam ludziach. Wszędzie, jak okiem sięgnąć były łąki, łąki i jeszcze raz łąki, na nich oczywiście krowy. Gniazd bocianich było sporo, ale nie tyle ile się spodziewaliśmy zobaczyć. Dotarliśmy do jednego z bunkrów, pozostałości powojnie. Bunkier był w stanie totalnego rozpadu i nie było co zwiedzać. W oddali widać było Osowiec Twierdzę, ale ponieważ nikt nie miał ochoty na jej zwiedzanie wróciliśmy do miasta i wolno jadąc poznawaliśmy miejsca związane z dzieciństwem zięcia. Trzeba przyznać, zmotoryzowane zwiedzanie to wyjątkowe wygodnictwo.
            Po odstawieniu samochodu pod dom poszliśmy, już jednak pieszo, na spacer nadrzekę, mając w zamiarze wizytę w znajdującym się tam pubie „U Jana”.
Tak zakończył się dzień drugi.
                                                                                                                             
                                                                                           CDN.



Piątek, 10 sierpnia 2007


           Jestem człowiekiem zorganizowanym, więc lubię wszystko zaplanować, co nie koniecznie podoba się mojej rodzinie, ale trudno. Na ten dzień zaplanowałem więc, tym razem jednak wspólnie z moją lepszą połowa, wycieczkę do Augustowa. Osobiście jednak miałem nadzieję odbyć rejs po kanale augustowskim. Przy pomocy Internety nawiązałem kontakt z odpowiednią firmą w Augustowie i znałem już rozkład rejsów, trasy itp.
         Tego dnia, zaraz rano, w obawie, że może na stateczku zabraknąć miejsc, zadzwoniłem do portu i zarezerwowałem bilety.
Wyjechaliśmy ok. 11 w południe, tym razem jednym samochodem, w pięć osób plus pies. No wygodnie nie było na pewno, ale za to wesoło. Te ok. 80 km. przejechaliśmy bez problemu.
             W Augustowie udaliśmy się z żoną od razu do biura podróży, w którym już wcześniej zarezerwowałem miejsca na wycieczkę do Wilna, aby dokonać stosownych opłat itp.
Następnie kupiliśmy lity (litewska waluta) i poszliśmy poszukać słynnego Albatrosa, aby coś zjeść. Nie wiem czy to ten Albatros z którego pochodziła „… Beato, tyś jedyna…”, ale podobno kucharz uczestniczył w programie TV„Pytanie na śniadanie”.
W każdym razie to co podano odpowiadało jadłospisowi i było smaczne, na dodatek ceny też były zadowalające. Obiad popiliśmy kompotem z czerwonej porzeczki, a niektórzy z chmielu, no i udaliśmy się do portu .
            Po uregulowaniu należności za bilety i krótkim oczekiwaniu przypłynął stateczek. Pasażerów było niewielu, co mnie zupełnie satysfakcjonowało, bo gwarantowało spokój. Na lądzie została żona i córka oraz pies, reszta popłynęła.
Tu muszę wtrącić, że bardzo się cieszyłem na ten rejs, w sumie dość krótki, bo1,5 godzinny, ale zawsze. I bez wątpienia spełnił on moje oczekiwania.
Już po kilku minutach doszło do pierwszego śluzowania. Opiszę to dokładnie, bo rzecz jest wielce frapująca.
Wpłynęliśmy do bardzo wąskiego kanału śluzowego, tak wąskiego, że między betonowe nabrzeże a statek lepiej rąk nie wkładać. Za nami zamknięto śluzę.Rozpoczęło się spuszczanie wody do Kanału Augustowskiego, trwało to kilka minut. Poziom wody opadł ok. 2,5m. Wówczas ręcznie otwarto drugą bramę śluzową i wypłynęliśmy na kanał. Płynęliśmy ok. 1 km wzdłuż kanału podziwiając widoki po obu jego stronach. Następnie zawróciliśmy i czekało nas kolejne śluzowanie. Wpłynęliśmy więc do komory śluzowej, zamknięto za nami śluzę.Rozpoczęło się napełnianie śluzy. Trwało to zaledwie kilka minut, a działo się to w sposób dość burzliwy.
Na statku niczego nie dało się wyczuć. Kiedy poziomy wody w śluzie i rzece Neta się wyrównały otwarto śluzę i popłynęliśmy dalej na jezioro Rospuda.
        Podziwiałem pięknie zagospodarowane brzegi, liczne ośrodki wczasowe wzdłuż brzegu, ładne domki wypoczynkowe, pomosty z cumującymi doń żaglówkami,co w moim sercu budziło szczególną zazdrość(jestem posiadaczem patentu sternika i co z tego?).
Zobaczyłem też rzecz, o której istnieniu nie miałem pojęcia, mianowicie elektryczny wodny wyciąg narciarski. Świetna sprawa do nauki pływania na nartach wodnych. Oczywiście nie wypróbowałem, bo po pierwsze byłem na statku, a po drugie chyba bym się bał. No to czuję się wytłumaczony.
         Po powrocie do portu wróciliśmy do samochodu i dalej do domu, na kolację.Opowieści o rejsie i wrażeniach z podróży, krótkiej bardzo, ale pełnej wrażeń nie było końca.
Tak minął dzień trzeci.
                                                                                                                         CDN



Sobota, 11 sierpnia 2007


          To długi dzień.Pobudka, nawet dla mnie, o bardzo nieprzyzwoitej godzinie, mianowicie o 3.30.Poranne mycie, malowanie, suchy prowiant i w drogę do Augustowa, skąd o 5.30wyjazd do Wilna.
          Podróż do Augustowa przebiegała w zasadzie spokojnie, ruchu zero. Po drodze zmuszony byłem pobrać paliwo, zajechałem więc do stacji paliw. Była czynna, po zatankowaniu panience dwukrotnie się komputer zawiesił i już obawiałem się kłopotów, tym bardziej, że czas nas dość naglił. Na szczęście wszystko poszło w końcu gładko tyle, że w stacji było dwóch panów pod bardzo dobrą datą (godzina4.00), którzy usilnie mnie prosili, abym pomógł im otworzyć kolejną zapewne butelką wina. Wymówiłem się absolutnym brakiem czasu.
         Zaparkowaliśmy w Augustowie przy motelu. Zjedliśmy małe co nieco, no i zjawili się kierowcy,pilot (autokar już tam był). Po odczytaniu listy i zajęciu miejsc ruszyliśmy w zupełnie dla nas nieznane.
         Jechaliśmy przez Puszczę Augustowską, o której interesująco opowiadał pilot wycieczki.Mówił między innymi o łosiach wychodzących na drogę i innych zwierzętach.
Zapytał nas w pewnym momencie czy odróżnilibyśmy jelenia od daniela.
W autokarze zapadła cisza, a ponieważ zapachniało sianem, pilot wyjaśnił, że jeleń to ten co stawia, a daniel, to ten co pije .Dowcip wywołał sporo śmiechu.W takiej przyjemnej atmosferze dotarliśmy do granicy, zahaczając po drodze o Sejny, skąd zabraliśmy jeszcze turystów. Tu muszę dodać, że autokar nie był pełen, więc miejsca były do wyboru, a i spokój większy. Przed granicą zorganizowano postój przy kantorze, gdzie zainteresowani mogli wymienić walutę,a w tym czasie pilot przytomnie zbierał opłaty na wstępy, aby potem nie tracić czasu.
         Wjechaliśmy na puściutką granicę i po obejrzeniu przez służby graniczne naszych dowodów osobistych ruszyliśmy dalej, do miejscowości Troki. Około 130 kilometrów.Widoki za oknem nie odbiegały od tych, które widzieliśmy u nas. Mniej było lasów, pojedyncze domki spotykaliśmy co kilka kilometrów. Droga, nie autostrada, zwykła dwupasmówka, była w bardzo dobrym stanie, miejscami biegła prościutko, jak przy linijce, ale za to teren nieprawdopodobnie pofałdowany.Wracając do stanu dróg na Litwie, to trzeba przyznać – Europa.
Tak dojechaliśmy do historycznej miejscowości Troki.
          Tomiejsce zamieszkania Wielkiego Księcia Litewskiego Witolda, a wcześniej jego ojca Kiejstuta i dziadka Gedymina.
Zamczysko zostało odbudowane w 70% po wojnie. Robi wrażenie, szkoda tylko, że Litwini nie mają pomysłu, jak przybliżyć zwiedzającym realność tego miejsca.Wystarczyło chociaż w komnatach księcia i komnacie księżnej urządzić jakieś adekwatne do historycznego czasu spanie, jakiś stół, siedzenie i już byłaby atmosfera.
      Wracając do autokaru mijaliśmy domki karaimskie. Mieszkają tam Karaimowie, potomkowie sprowadzonych na Litwę mieszkańców okolic Krymu. Cechą charakterystyczną tych domków były trzy okna na szczytowej ścianie.
Jedno okno było dla Boga, drugie dla Witolda, trzecie dla rodziny. Karaimowie mają w Wilnie swoją świątynię.
         Z Trok pojechaliśmy do Wilna, to tylko 28km.
         Po takim luźnym przejeździe przez miasto podjechaliśmy w okolicę kościoła św. Anny. Kościół prezentował się niezwykle okazale ze względu na strzelistą architekturą. Do środka nie wchodziliśmy, była sobota, a jest to dzień ślubów. Prawie pod każdym kościołem stały dosłownie kolejki młodych par. Podjeżdżały niewiarygodnie długie limuzyny, stare samochody, Wszyscy byli bardzo ładnie, elegancko ubrani. Wielu gości już trzymało w rękach plastikowe kubeczki z szampanem i butelki gotowe do otwarcia. Zaobserwowałem też, że do kościoła wchodzą tylko nieliczni, a większość czeka przed kościołem. Sama ceremonia trwa kilkanaście minut.Zastanawiałem się, czy są jeszcze w Wilnie ludzie stanu wolnego przy tej ilości ślubów, ale przewodniczka uspokoiła mnie, że nie ma z tym problemu.
       Wracając jednak do naszej,turystycznej rzeczywistości, gwoli ścisłości muszę wspomnieć, że obok kościoła stał pomnik Adama Mickiewicza, niezbyt stary, jeśli chodzi o wiek i niespecjalnie urodziwy. Za tym pomnikiem, stykając się prawie z kościołem św. Annystał drugi kościół, mianowicie św. Franciszka i św. Bernarda.
           Z tego miejsca przeszliśmy kilkadziesiąt metrów do domu, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Tu również, podobnie jak w Trokach zabrakło pomysłu na stworzenie namiastki mieszkania, a przecież to nie takie trudne. Było tam co prawda jakieś biurko, jakiś stół, ale to wszystko bez polotu. Nie czuło się atmosfery. Tym nie mniej pobyt w tym miejscu pozwolił wrócić myślami do twórczości naszego wieszcza. W sąsiadującej z mieszkaniem Sali Filaretów, dyrektor tej placówki,taką trochę łamaną polszczyzną dość ciekawie opowiadał o Mickiewiczu, trochę go odbrązawiając.
          Stamtąd pojechaliśmy na cmentarz Na Rossie. Miejsce mocno przereklamowane, a to ze względu na ogromne zniszczenie obiektu, na jego zaniedbanie, aż żal było patrzeć, jak wiele pięknych nagrobków niszczeje. Jedna wszakże rzecz zrobiła na nas ogromne wrażenie. Pomnik przedstawiający Anioła Śmierci. To postać, która jakby się unosi, ale coś ją trzyma przy tym łez padole.
          Następnie p
odjechaliśmy do Ostrej Bramy. Dalsza wędrówka odbywała się pieszo. Najpierw obejrzeliśmy Kaplicę Ostrobramską. Pomimo tłumu udało się nam wejść przed sam obraz i zrobić zdjęcie. Nie muszę tu pisać, że obraz jest uznany jako cudowny.Robi wrażenie.
          W tym miejscu dostaliśmy czas wolny, ok. godziny. Pilot zapewniał, że w pobliżu jest sporo knajpek, gdzie można coś zjeść. Ja tak się nastawiłem na słynne litewskie kołduny, że w końcu nic byśmy nie zjedli, bo czasu zaczynało brakować, a knajpek jakby też. Bo albo były naleśniki, albo bardzo drogo, albo same puby.Wreszcie w jedynym jak do tej pory kiosku z gazetami udało się od sprzedawczyni, która mówiła po polsku, dowiedzieć się gdzie w ogóle można coś zjeść. No to też nie zwlekając zaraz się tam udaliśmy. Knajpka w takim jakimś amerykańskim stylu, kelnerki jakieś niemrawe, jadłospis po litewsku i angielsku. Kołdunów nie było, zeppelinów zresztą też. Zamówiliśmy (dzięki mojej, słabej, ale jednak, znajomości angielskiego) szaszłyki i niby narodową potrawę, która nie miała tłumaczenia na angielski. Czas wolny już prawie się kończył, kiedy dostaliśmy wreszcie zamówione jedzenie. Szaszłyki były dobre, a owa tradycyjna potrawa okazała się zwykłymi plackami ziemniaczanymi z poznańska zwanymi plendzami, też były dobre. No ale na miejsce zbiórki jakoś zdążyliśmy.
        Podczas zwiedzania towarzyszyła nam litewska przewodniczka, która ładnie mówiła po polsku i epatowała swoją wiedzą oraz cytowanymi w różnych miejscach fragmentami poezji.
       Pierwszym miejscem, które zobaczyliśmy w tej części zwiedzania było wejście do klasztoru Bazylianów,bogato rzeźbione. Kawałek dalej zaś przepiękny kościół św, Piotra i Pawła. Styl architektury przewodniczka określiła jako podzwonne baroku. Coś w tym jest,kościół ma bowiem bogaty wystrój jak na barok przystało, ale bez charakterystycznych dla tego okresu złoceń. Jest tam ok. dwóch tysięcy rzeźb z białego stiuku, a wszystkie nawiązują do postaci z testamentu.
       Następnie zwiedziliśmy cerkiew pod wezwaniem św. Ducha. W cerkwi byliśmy po raz pierwszy. Wnętrze również spowodowało wstrzymanie oddechu. Wrażenie zrobił,ikonostas, tak się chyba nazywa część stanowiąca jakby ołtarz, na który składały się rzeźby na zielonym tle ścian. Na środku kościoła stał olbrzymi przeszklony relikwiarz, w którym, co wskazywały kształty, spoczywają ciała męczenników. Spod ozdobnego okrycia wystawały tylko części nóg w takich papuciach.
       Dalej szliśmy niezwykl euroczą uliczką Szklaną. Domy ładnie, kolorowo otynkowane, sama uliczka dość kręta. Uliczka doprowadziła nas do Pałacu Prezydenckiego. Prezydent Litwy tam nie mieszka, a do pracy dojeżdża, a właściwie jest dowożony spod Wilna.
Nie zauważyliśmy nigdzie żadnych wart, ochrony i niczego w tym stylu.
             Ostatnim miejscem, które zwiedzaliśmy, choć nie ostatnim, w którym się zatrzymaliśmy,była wileńska katedra. Katedrę, która nie przypomina żadnych nam znanych,ciężkich, zwalistych świątyń.
Z zewnątrz był to biały budynek, przypominający jakąś budowlę o architekturze starożytnego Rzymu. Jedyna ciekawa rzecz do zobaczenia w tej katedrze, tj.kaplica św. Kazimierza, była niestety nieczynna.
Katedra była wielokrotnie przebudowywana, ale najstarsza jej historia jest interesująca ze względu na pewien związek z Gnieznem. Otóż w czasach pogańskiej Litwy stała w tym miejscu pogańska świątynia, po przyjęciu chrztu Władysław Jagiełło postawił tam drewniany kościół, który konsekrował 7 maja 1388arcybiskup gnieźnieński Bodzianta.
Miło spotykać rodzime ślady na obczyźnie, prawda?
        No i ostatnim miejscem postoju na Litwie był duży market, gdzie mogliśmy zrobić jakieś zakupy. Szczerze mówiąc, to ceny są tam bardzo podobne do polskich. Radzono nam kupić tamtejszą czekoladę, bo tania i dobra i rzeczywiście okazała się dobra, można było też kupić nalewkę ziołową „999”, bardzo zresztą dobrą, co sam później mogłem stwierdzić. Kupiliśmy też coś do zjedzenia na drogę powrotną.
         Droga do granicy minęła dość szybko, prawie każdy był zmęczony i większość usnęła.
         Na granicy można było wymienić nadmiar litów na nasze złotówki i po okazaniu dowodów osobistych, i uważnym spojrzeniu nam w twarz przez celnika pojechaliśmy do Augustowa. Na miejscu byliśmy ok. godz. 20. Przenieśliśmy się do własnego auta i w drogę powrotną do Goniądza.
      Droga przebiegła spokojnie, no a w domu było jeszcze dużo opowiadania wrażeń i w końcu padliśmy na łóżka.
Tak minął dzień czwarty.
                                                                          CDN.


Niedziela, 12 sierpnia



                 Pobudka o przyzwoitej godzinie. Tradycyjna kolejka do łazienki, trudno się dziwić, było przecież pięcioro osób w tym trzy kobiety.
                 Potem było solidne, powiedziałbym bardzo solidne śniadanie. Pakowanie i w drogę do domu.
Wyjechaliśmy ok. 11 w południe. Jechało się bardzo dobrze, ruch na szosie był mały, więc jechaliśmy dość szybko. W którejś miejscowości, już nie pamiętam, w której, żona informowała, że mam jechać prosto, a ja pewny swej wiedzy skręciłem w lewo i oczywiście okazało się po raz kolejny, że to żona miała rację. Chylę czoło!
                Zatrzymaliśmy się na wspomnianym wcześniej parkingu przed Różanem. Parking był pełen tirów z litewską rejestracją. Ktoś na parkingu mówił nam, że od rana pili wódkę, a teraz śpią. No i wieczorem, nie do końca trzeźwi przecież wyruszą stadami w trasę. Przerażające!
Zjedliśmy jakiś obiad i dalej w drogę. Jedzenie było smaczne, obsługa miła.
Naszą jazdę spowolniło tylko jedno wahadło na całe szczęście.
               Przed Płockiem zatrzymaliśmy się na stacji paliw .Wydaliliśmy zbędne płyny,pobraliśmy niezbędne płyny i dalej w drogę.
               Właściwie to już bez przystanków, co żonie się niezbyt podobało, bo dopadł ją apetyt na mrożoną kawę, co za wymagania w podróży, pomknęliśmy do Gniezna. Od Strzelna chyba zaczęło padać i im bliżej domu tym więcej. Na dodatek jakaś baba( baba, dotyczy tylko tej, która hamowała ruch)kierująca przed mną swoim samochodem jechała tak wolno, że szlag mnie trafiał.Koniec końców, po siedmiu godzinach podróży dojechaliśmy szczęśliwie do domu.
Gwoli ścisłości muszę dodać, że wracaliśmy sami, córka bowiem jeszcze została w Goniądzu.
Rozpakowanie zajęło nam trochę czasu, Zjedliśmy resztki suchego prowiantu, no i co można było w dobie komputerów zrobić dalej? Oczywiście, trzeba było włączyć komputer, sprawdzić pocztę itd..
To był dzień piąty.
                                    
CDN.


Poniedziałek, 13 sierpnia 2007



Refleksje
           Były to krótkie, ale bardzo intensywne wakacje.
           Przejechaliśmy na swoich i cudzych kołach ok. 1500 km.
Widzieliśmy wielu kierowców, jedni to totalni idioci, łamiący bezsensownie przepisy ruchu drogowego, inni to tacy, co myślą, że droga jest tylko dla nich i jadą sobie spokojnie rozmawiając przez telefon lub szukając czegoś w radio,czy w ogóle w samochodzie i dopiero po solidnym otrąbieniu wracają do rzeczywistości . Sytuacje takie wywoływały wściekłość, ale też refleksje dotyczącą systemu kształcenia kierowców.
Widzieliśmy wiele miejsc budzących estetyczne doznania, ale też takie, których lepiej nie pamiętać, jak bałagan, dziurawe drogi itp.
Przekroczyliśmy kilka rzek, niektóre warto wymienić: więc Wisła, Narew,Biebrza, Czarna Hańcza, Niemen, Wilia, Wilejka. To oczywiście tylko część, ale nie o to chodzi, żeby robić tu powtórkę z geografii.
         Takie intensywne spędzanie czasu przyniosło nam wiele radości, choć wiek, mój oczywiście, októrym moi złośliwi koledzy(dowcipasy), mówią, że starsza ode mnie jest tylko wspomniana wcześniej Kruszwica i węgiel kamienny nie predysponował nas do takiego wysiłku, a jednak daliśmy radę i nasza satysfakcja ze spędzonego czasu jest tym większa.
          Pozostało wiele zdjęć no i przede wszystkim wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia…
          Nasunęła się także taka myśl, że nie trzeba jechać na Majorkę, do Tunezji, czy w inne egzotyczne miejsca. Polska to piękny kraj, szczególnie dla zatwardziałych mieszczuchów.Każdy może dostrzec coś pięknego, jeśli tylko otworzy oczy. W każdej wsi,każdej gminie, wokół każdego miasta znajdzie się uroczy zakątek, miejsce pełne powabnej przyrody, miejsce budzące estetyczne odczucia.
No i nie trzeba mieć dużo pieniędzy.
Paweł Kamiński, podlaski poeta tak pisał o Podlasiu:
,,Moje Podlasie”
Wiem że są piękne krajobrazy, miasta,
Że są gdzieś góry, co świecą jak słońce,
Dla których podziw w legendę urasta,
Lecz nic na świecie nie kocham goręcej
Jak rozmajone w swej wiosennej szacie-
moje Podlasie.
Wiem, że są kraje bogate, słoneczne,
Gdzie wiecznie płonie cichy szafir nieba,
Gdzie asfaltowe mkną w dal autostrady.
Lecz tego szczęścia wcale mi nie trzeba,
Bo widzę w cudnym kwiecistym atłasie-
moje Podlasie.
Tu widzę lata dziecięce, beztroskie
I tu mi Matka szeptała w pacierzu:
-Synu, Podlasie-to szmat ziemi polskiej
Którego wielkość trzeba sercem mierzyć,
Dlatego drogie mi są wszystkie twarze
I gdy mi zegar czas odejścia wskaże,
To spojrzę jeszcze na tonące w krasie-
moje Podlasie